sobota, 8 lutego 2014

Delhi – Nowe Delhi

Stolica Indii ma w nazwie „Nowe” i chyba jak nigdy odkąd ją znam, to określenie to do niej pasuje. Moje obserwacje zmian, jakie tu zachodzą nie trwają specjalnie długo, ale robią na mnie wrażenie. Nie będę się rozpisywał o rozbudowie sieci metra (poprowadzonego głównie na estakadach), które przejmuje choć w części ruch pasażerski, wessie ludzi z przepełnionych autobusów, zakorkowanych samochodami ulic, kopcących autoriksz i niemniej trujących skuterów i motorów. Ale mniej spektakularne w rozmiarach zamiany też są ciekawe. Oto największym zaskoczeniem był fakt, że kierowcy którzy nas wieźli z i na lotnisko niemal nie trąbili. Kiedy zaraz po przylocie wsiedliśmy przed terminalem międzynarodowym do „prepaid taxi” (395 INR) i pojechali w stronę Pahargandziu, coś mi nie pasowało. Coś się zmieniło. Wręcz czułem się nieswojo! Gdzie ja przyleciałem? Owszem było jasno (a do tej pory lądowałem w Indiach w nocy), owszem było dość chłodno (niewiele ponad 10°C) ale tego się spodziewałem. Nie spodziewałem się natomiast, że kierowca przez najbliższe kilkanaście kilometrów ani razu nie użyje klaksonu! To, co zadziwia wszystkich, którzy są po raz pierwszy w Indiach, to co mnie fascynowało, teraz jakby zanikło. W zasadzie do okolic Pahargandziu klakson został użyty raz czy dwa. To niej więcej sto tysięcy razy poniżej średniej krajowej. Dopiero, gdy wioząca nas taksówka zanurzyła się w Main Bazaar, kiedy włączyła się w potok ludzi, motoriksz, rowerów i motorów, kierowca jakby przełączył się na „tryb indyjski”. Jeden palec na stałe znalazł się nad klaksonem i raz za razem uruchamiał sygnał dźwiękowy. Wtedy dopiero poczułem się zdecydowanie na miejscu – „Welcome to India!”.

Automaty rządzą (Indira Gandhi International Airport, 6 II 2014 r.)

Dość szybko dźwięki Main Bazaar miały wedrzeć się w moje uszy w ilościach zdecydowanie wystarczających, ponieważ zamieszkaliśmy w pokoju hotelowym w wersji z oknem i to z oknem wychodzącym na ulicę. Tak więc noc przeznaczona na przywyknięcie do nowej strefy czasowej upłynęła mi w znacznej mierze na wsłuchiwaniu się w porykujące do siebie krowy, pokrzykujących do siebie ludzi, trąbiące samochody i autoriksze, spuszczane w zamykanych sklepach rolety oraz szuranie nieskończonej liczby klapek i butów. Kiedy uświadomiłem sobie, że to zwyczajny rytm tej ulicy w końcu usypiałem ale kilka razy jeszcze było mi dane budzić się gwałtownie, gdy na chwilę za oknem zapadała dość niezwykła dla tego miejsca cisza. Sam już nie wiem, czy lepsze nory bez okien, w jakich zdarzało mi się tu sypiać, czy pokoje z oknem na Main Bazaar?

Elektryczna riksza (New Delhi, 6 II 2014 r.)

No i elektryczne riksze! Tak, właśnie tak, riksze napędzane elektrycznością pojawiły się w mieście. Dwa lata temu obecność takich pojazdów zadziwiła mnie w Bangladeszu, kraju borykający się ze stałym deficytem energii elektrycznej. Ale w Indiach, gdzie z prądem jest niewiele lepiej, tego typu pojazdów spodziewałem się  chyba w jeszcze mniejszym stopniu. Wszystkie wyglądają, jakby je ktoś zrobił w garażu poprzez połączenie metalowych pudeł, osadzenie ich na kołach motocyklowych i przykrycie plandeką rozpiętą na stelażu od namiotu. Ale jeździ, nie smrodzi, nie truje i nie hałasuje… No to ostatnie wzbudza moje pewne wątpliwości, ponieważ mogą pojawić się zupełnie niespodziewanie i pewnie ich kierowcy muszą używać klaksonów wielokrotnie częściej aby ostrzegać niczego się nie spodziewających pieszych.

Okulary sprzedają się równie dobrze jak telefony (Connaugh Place, New Delhi, 6 II 2014 r.)


A na koniec trzeba napisać o komórkach. Już we wcześniejszych latach obecność telefonów komórkowych osiągnęła swoje wyżyny. Sądziłem, że moje zdziwienie wyczerpuje w stu procentach widok robotnika drogowego, którego całym wyposażeniem jest łom (do kruszenia kamieni używanych do zasypywania dziur), lungi (do okrycia intymnych części ciała) oraz telefon komórkowy do pogadania gdy się przycupnie na poboczu remontowanej drogi. Ale ilość telefonów i częstotliwość ich używania w okolicach Connaugh Place jednak zrobiła na mnie wrażenie. Już nie wspomnę o średniej dwóch rozmów na minutę, którą osiągnął chłopaczek sprzedający nam bilety do Madrasu. Miał predyspozycje do wyższego wyniku, ale kiedy zaczęliśmy się z niego jawnie nabijać, że nigdy nie skończy robić rezerwacji, to kilku połączeń nie odebrał. Ale w końcu bilety zostały wydrukowane i mogliśmy ruszyć na południe – do Tamil Nadu.

3 komentarze:

  1. Panie Radku powodzenia! Czekam na kolejne wpisy. Ech łezka się w oku kręci jak czytam o Main Bazaar i Connaugh Place...

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za dobre słowo :) Na razie było kiepsko z siecią. Południe nie jest tak pozytywnie jak północ rozwinięte pod tym względem. W Madrasie nawet z sygnałem komórkowym 3G nie udało mi się połączyć przez Kindelka.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie pomyślałbym, że tak będzie... Mówią, że "Rosja to stan umysłu" czym są zatem Indie?

    OdpowiedzUsuń