Stolica
Indii ma w nazwie „Nowe” i chyba jak nigdy odkąd ją znam, to określenie to do
niej pasuje. Moje obserwacje zmian, jakie tu zachodzą nie trwają specjalnie
długo, ale robią na mnie wrażenie. Nie będę się rozpisywał o rozbudowie sieci
metra (poprowadzonego głównie na estakadach), które przejmuje choć w części
ruch pasażerski, wessie ludzi z przepełnionych autobusów, zakorkowanych
samochodami ulic, kopcących autoriksz i niemniej trujących skuterów i motorów.
Ale mniej spektakularne w rozmiarach zamiany też są ciekawe. Oto największym
zaskoczeniem był fakt, że kierowcy którzy nas wieźli z i na lotnisko niemal nie
trąbili. Kiedy zaraz po przylocie wsiedliśmy przed terminalem międzynarodowym
do „prepaid taxi” (395 INR) i pojechali w stronę Pahargandziu, coś mi nie
pasowało. Coś się zmieniło. Wręcz czułem się nieswojo! Gdzie ja przyleciałem? Owszem
było jasno (a do tej pory lądowałem w Indiach w nocy), owszem było dość chłodno
(niewiele ponad 10°C )
ale tego się spodziewałem. Nie spodziewałem się natomiast, że kierowca przez
najbliższe kilkanaście kilometrów ani razu nie użyje klaksonu! To, co zadziwia
wszystkich, którzy są po raz pierwszy w Indiach, to co mnie fascynowało, teraz
jakby zanikło. W zasadzie do okolic Pahargandziu klakson został użyty raz czy
dwa. To niej więcej sto tysięcy razy poniżej średniej krajowej. Dopiero, gdy
wioząca nas taksówka zanurzyła się w Main Bazaar, kiedy włączyła się w potok
ludzi, motoriksz, rowerów i motorów, kierowca jakby przełączył się na „tryb
indyjski”. Jeden palec na stałe znalazł się nad klaksonem i raz za razem
uruchamiał sygnał dźwiękowy. Wtedy dopiero poczułem się zdecydowanie na miejscu
– „Welcome to India!”.
Automaty rządzą (Indira Gandhi International Airport, 6 II 2014 r.)
Dość
szybko dźwięki Main Bazaar miały wedrzeć się w moje uszy w ilościach
zdecydowanie wystarczających, ponieważ zamieszkaliśmy w pokoju hotelowym w
wersji z oknem i to z oknem wychodzącym na ulicę. Tak więc noc przeznaczona na
przywyknięcie do nowej strefy czasowej upłynęła mi w znacznej mierze na
wsłuchiwaniu się w porykujące do siebie krowy, pokrzykujących do siebie ludzi,
trąbiące samochody i autoriksze, spuszczane w zamykanych sklepach rolety oraz
szuranie nieskończonej liczby klapek i butów. Kiedy uświadomiłem sobie, że to
zwyczajny rytm tej ulicy w końcu usypiałem ale kilka razy jeszcze było mi dane
budzić się gwałtownie, gdy na chwilę za oknem zapadała dość niezwykła dla tego
miejsca cisza. Sam już nie wiem, czy lepsze nory bez okien, w jakich zdarzało
mi się tu sypiać, czy pokoje z oknem na Main Bazaar?
Elektryczna riksza (New Delhi, 6 II 2014 r.)
No
i elektryczne riksze! Tak, właśnie tak, riksze napędzane elektrycznością
pojawiły się w mieście. Dwa lata temu obecność takich pojazdów zadziwiła mnie w
Bangladeszu, kraju borykający się ze stałym deficytem energii elektrycznej. Ale
w Indiach, gdzie z prądem jest niewiele lepiej, tego typu pojazdów spodziewałem
się chyba w jeszcze mniejszym stopniu. Wszystkie
wyglądają, jakby je ktoś zrobił w garażu poprzez połączenie metalowych pudeł,
osadzenie ich na kołach motocyklowych i przykrycie plandeką rozpiętą na stelażu
od namiotu. Ale jeździ, nie smrodzi, nie truje i nie hałasuje… No to ostatnie
wzbudza moje pewne wątpliwości, ponieważ mogą pojawić się zupełnie
niespodziewanie i pewnie ich kierowcy muszą używać klaksonów wielokrotnie
częściej aby ostrzegać niczego się nie spodziewających pieszych.
Okulary sprzedają się równie dobrze jak telefony (Connaugh Place, New Delhi, 6 II 2014 r.)
A
na koniec trzeba napisać o komórkach. Już we wcześniejszych latach obecność
telefonów komórkowych osiągnęła swoje wyżyny. Sądziłem, że moje zdziwienie
wyczerpuje w stu procentach widok robotnika drogowego, którego całym
wyposażeniem jest łom (do kruszenia kamieni używanych do zasypywania dziur),
lungi (do okrycia intymnych części ciała) oraz telefon komórkowy do pogadania
gdy się przycupnie na poboczu remontowanej drogi. Ale ilość telefonów i
częstotliwość ich używania w okolicach Connaugh Place jednak zrobiła na mnie
wrażenie. Już nie wspomnę o średniej dwóch rozmów na minutę, którą osiągnął
chłopaczek sprzedający nam bilety do Madrasu. Miał predyspozycje do wyższego
wyniku, ale kiedy zaczęliśmy się z niego jawnie nabijać, że nigdy nie skończy
robić rezerwacji, to kilku połączeń nie odebrał. Ale w końcu bilety zostały
wydrukowane i mogliśmy ruszyć na południe – do Tamil Nadu.
Panie Radku powodzenia! Czekam na kolejne wpisy. Ech łezka się w oku kręci jak czytam o Main Bazaar i Connaugh Place...
OdpowiedzUsuńDzięki za dobre słowo :) Na razie było kiepsko z siecią. Południe nie jest tak pozytywnie jak północ rozwinięte pod tym względem. W Madrasie nawet z sygnałem komórkowym 3G nie udało mi się połączyć przez Kindelka.
OdpowiedzUsuńNie pomyślałbym, że tak będzie... Mówią, że "Rosja to stan umysłu" czym są zatem Indie?
OdpowiedzUsuń