niedziela, 16 lutego 2014

Rameswaram – święty śmigus-dyngus

Rameswaram jest kolejnym świętym dla hindusów miejscem, które odwiedziliśmy. Dociera się do niego w dość niezwykły sposób. My wybraliśmy dojazd pociągiem osobowym z Maduraj. Połączeń jest kilka, a my zdecydowaliśmy się na osobówkę 10:50 ponieważ rozpoczynała bieg właśnie na stacji, gdzie wsiadaliśmy.

Jak wskazuje informacja na wagonie to nasza osobówka Maduraj-Rameswaram (Maduraj, 2014 r.)

Za stacją, krajobraz wzdłuż torów jest dość tradycyjny (Maduraj, 2014 r.)

Byliśmy na dworcu wcześniej i mieliśmy chwilę na obserwację dworcowego życia. Póki co trudno mówić o jakiejś niezwykłości drogi, którą dotarliśmy do Rameswaram. Ale jeśli spojrzeć na mapę (lub wsiąść w pociąg) to okazuje się, że Remeswaram jest na wyspie, a linia kolejowa poprowadzona jest jednotorowym mostem przerzuconym nad wąskim oceanicznym przesmykiem. Jazda po tym moście sprawia dość niezwykłe wrażenie, tym bardziej, że jego szerokość jest niewiele większa od kolejowego toru. Jeśli wychylić się z otwartych drzwi wagonu (a warto tego doświadczyć), pod stopami można ujrzeć ni mniej ni więcej tylko oceaniczne wody przelewające się z jednej strony przesmyku na drugą. Po ponownym wjechaniu na ląd i przejechaniu kilku stacji, pociąg kończy bieg na stacji odległej o parę kilometrów od najważniejszej świątyni w Rameswaram.

Most Pamban w stronę Rameswaram (Pamban Bridge, 2014 r.)

Pod stopami ocean a po prawej most drogowy (Pamban Bridge, 2014 r.)

Świątynia Rmanathaswamy sięga swoimi początkami XII wieku. Reprezentuje rozwinięty styl drawidyjski. Ma w sobie wiele uroku i autentyczności, a większa część obrzędowości zdaje się skupiać wokół 22 studni i świątynnego zbiornika wodnego. Ci, którzy chcą skorzystać z „kąpieli” muszą zakupić bilet (25 INR). Do środka nie wolno wnosić żadnej elektroniki (w tym telefonów). Zastanawialiśmy się, dlaczego tak jest skoro jeszcze niedawno przewodniki podawały ceny za fotografowanie wewnątrz. No i chyba wymyśliliśmy. Otóż w świątyni można spotkać przekrój całego hinduistycznego świata od Himalajów po Przylądek Komorin. No i oczywiście indyjska diaspora. No i teraz wyobraźcie sobie zamerykanizowanego hindusa, który wchodzi do świątyni ze swoim wypasionym tabletem i wypasioną komórką. Wszystko dobrze dopóki robią nimi zdjęcia i wysyłają na Instagram. Ale przychodzi moment na obrzędowość. I tu zaczyna się problem. Osoby obsługujące owe 22 studnie i świątynną sadzawkę są po to aby polewać obficie wodą wiernych. Mają do tego celu niewielkie, przymocowane do sznurków, blaszane wiaderka o pojemności około 2-3 litrów. Czterema zdecydowanymi ruchami wyciągają je z wody i obficie polewają podchodzących wiernych. Ci, w zależności od liczebności zgromadzenia, są albo kompletnie zmoczeni albo trochę popryskani. „Polewacze” powtarzają przy tym raz po raz „Om navam Shiva”.

A co się stanie jak taki amerykański tablet czy inny kultowy smartfon zostanie 23 razy oblany obficie wodą? Zapewne przestanie działać. A co zrobi zamerykanizowany hindus? Zapewne, w odróżnieniu od tabletu, zacznie działać, a właściwie nie on, tylko jego prawnik wyspecjalizowany w odszkodowaniach np. za „szkody poniesione przez (wiernego) klienta z winy świątyni podczas dokonywania czynności obrzędowych polegających na polewaniu wodą pozostającą we władaniu świątyni”. Już widzę tą lawinę listów dostarczaną przez pocztę indyjską z wezwaniami do stawienia się przed sądem w którymś z miast amerykańskich lub proponujących ugodę liczoną w tysiącach dolarów (1000 USD za smartfona i 100000 USD za szkody moralne). I co może zrobić świątynia, która zbiera opłatę wysokości 25 INR (trochę ponad złotówkę) od jednego wiernego oddającego się kąpielom? Najprościej zakazać więc wszystkim wnoszenia czegokolwiek i oddalić od siebie widmo bankructwa i przejęcia przez amerykańskie banki. Jeśli macie lepszy pomysł na zakaz wnoszenia jakiejkolwiek elektroniki do wnętrza świątyni w Rameswaram, to wpiszcie je w komentarzach. Nam nic lepszego nie wpadło do głowy…

Świątynia Ramanathaswamy z zewnątrz nie robi wrażenia ale warto do niej wejść (Rameswaram, 2014 r.)

No trudno, nie mam ze środka żadnych zdjęć. Ale nie kolumny i rzeźby na nich są najlepszym obiektem do fotografowania, a sam świątynny śmigus-dyngus, o którym wspomniałem wcześniej. Ale i świątynia jako budowla też warta jest obejrzenia, choćby dlatego, że tu charakterystyczne zdobienia są w wewnętrznych korytarzach a nie prowadzących do kompleksu świątynnego bramach (gopiurach) jak w Maduraju. Wstęp do części centralnej „tylko dla hindusów”.

Ze znalezieniem posiłku mieliśmy pewne kłopoty... (Rameswaram, 2014 r.)

Mieliśmy mały kłopot z jedzeniem. Hotelowa kuchnia nie oferowała zbyt dobrych posiłków. Ja na przykład jako paneer butter masala dostałem coś co składało się głównie z twardego, niedogotowanego zielonego groszku. No i chęć do posiłków w hotelowej restauracji mi trochę odeszła jak spełniły się moje obawy dotyczące wielkości owadów, których w jadalni, kuchni czy łazience (a tak naprawdę to w ogóle) bym oglądać zdecydowanie nie chciał (i nie mam tu na myśli komarów). Mam taką teorię, że im dalej na południe wraz ze zwiększającą się wilgotnością i temperaturą rozmiary, jakie osiągają te owady, są coraz większe. W akademikach AGH były to wielkości bardzo umiarkowane, w hotelach w północnych Indiach znacznie większe, w Visakhapatnam widziałem największe… aż do Rameswaram. Moja domorosła teoria znalazła niestety swoje poparcie w faktach. Sami rozumiecie, że chęć stołowania się tam trochę mi przeszła. Postanowiliśmy więc spróbować szczęścia „na mieście”. Jednak gastronomia w Rameswaram skierowana jest głównie na karmienie pielgrzymów. Dania „pure veg” podawane są najczęściej na liściach palmowych. Na liście wysypuje się garście ryżu, dolewa kilka sosów i garściami spożywa (słowo „garściami” użyłem tu w znaczeniu dosłownym). Po zjedzeniu posiłku, fragment liścia bananowca służący za talerz wyrzuca się a kamienny (np. granitowy) stół jest ścierany do czysta gumową zbieraczką (taką jak np. używa się u nas do mycia okien czy szyb samochodowych). Jakoś średnio mi to odpowiadało. Jednak gnani głodem, trwającą przerwą w świątyni (13:00-15:00), upałem i miłą aparycją jednego z kelnerów, zaszliśmy do jednej z takich jadłodajni przy Middle Street (po stronie południowej). Chwilę zajęło mi wytłumaczenie, że nie chcemy jeść z liścia i byśmy woleli smażony ryż zamiast gotowanego wymieszanego z sosami. Kelner zdawał się nie zwracać uwagi na moje tłumaczenia i wskazał coś w karcie dań. Zaproponowano nam dania, których oczywiście nazw sobie nie zanotowałem, a były to w sumie jedne z najsmaczniejszych potraw jakie tu jedliśmy! Podstawę stanowił ryż przysmażany z chrupiącymi warzywami a do tego kalafiory w przepysznym ciemnym sosie. I teraz nawet nie wiem, jak to się nazywało! Nie dość, że nie dostaliśmy na liściach, to na talerzach, które były postawione na tackach wyścielonych białym papierem. Do tego każdy z nas dostał też łyżkę i widelec. Gdybym pisał dla Lonely Planet z miejsca tę knajpę bym zarekomendował, bo wiedzą tam, czego potrzebuje do radości przeciętny europejski turysta…

Plaża w pobliżu świątyni Ramanathaswamy (Rameswaram, 2014 r.)

Druga ważna świątynia w okolicy znajduje się przy drodze łączącej Rameswaram z Danushkodi. Tylko ona ocalała w całości z tajfunu, który zmiótł Danushkodi z powierzchni ziemi w 1964 roku. Do świątyni Kothandaraswamy wstęp jest na szczęście dozwolony. Wnętrze obrazują sceny z Ramajany. Tu również (podobnie jak na plaży w Rameswaram) odbywają się kąpiele wiernych w oceanie i cała plaża oraz przybrzeżna woda usłane są porzuconymi ubraniami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz