niedziela, 16 lutego 2014

Rameswaram – Munnar, czyli powrót do normalności

Oj, nachwaliłem się autobusowej komunikacji w Tamil Nadu, aż za bardzo. To nie mogło trwać wiecznie. Ale zachęceni poprzednimi sukcesami postanowiliśmy pociągnąć dobrą passę. Tak więc zaplanowaliśmy naszą podróż do Munnaru w całości w oparciu o publiczny transport autobusowy stanu Tamil Nadu. W tym celu wstaliśmy w okolicach godziny 3:30 aby przed 4:00 rozliczyć się w hotelu i dotrzeć na dworzec autobusowy w Rameswaram, skąd (według zapewnień szeregu osób) od 4:00 co 10 minut miały odjeżdżać autobusy do Maduraju.
Zaczęło się nieźle, wstaliśmy planowo i sprawnie zapakowali. Gorzej poszło z budzeniem kolesia śpiącego w recepcji. Próba coraz bardziej stanowczego ocucenia sprowadziła się w końcu do podniesienia go. Niestety, zwyczajnie przelewał się przez ręce nie wykazując żadnych oznak powracającej świadomości. W końcu jednak zaczął kopać jedną nogą. Mieliśmy nadzieję, że nie są to drgawki lub efekt agresji. Lekko skonsternowani kontynuowaliśmy mniej zdecydowanie próby obudzenia go. Nawet wcisnąłem mu do ręki komórkę twierdząc, że ktoś do niego dzwoni. Ale skończyło się na kolejnych kopnięciach. W końcu udało nam się zauważyć, że w tym kopaniu jest jakaś metoda. Kopnięcia śpiącego człowieka trafiały w drzwi pomieszczenia za recepcją i już po chwili wynurzył się stamtąd lekko zaspany recepcjonista. Ten sam, który nie chciał zapłaty poprzedniego wieczora twierdząc, że „OK, OK sir, no problem, no problem” możemy zapłacić o czwartej rano. No i faktycznie zapłaciliśmy i nawet rachunek, pieczołowicie złożony na pół, został tradycyjnie zapakowany do podłużnej koperty. Jeszcze tylko telefon po autorikszę z pobliskiego dworca kolejowego i już byliśmy w drodze.
Choć trochę nam się kierunek nie zgadzał. Zamiast do przystanku po wschodniej stronie miasta przy oceanie, zdążaliśmy w stronę zupełnie przeciwpołożną. Trzy razy rikszarz zapewniał mnie, że jedziemy na autobus do Maduraj. A ja trzy razy wyrażałem wątpliwości, czy aby na pewno. W końcu dojechaliśmy do całkiem sporego dworca autobusowego. To, co do tej pory braliśmy za dworzec autobusowy, gdzie upewnialiśmy się, że odjeżdżają autobusy do Maduraju, okazało się przystankiem miejskich autobusów. A one z kolei owszem jeżdżą, ale nie do Maduraju, ale na ów dworzec (na którym właśnie się znaleźliśmy). Tak więc znajomość realiów lokalnych przez rikszarza uchroniła nas od przesiadek i komplikacji.
Już w chwilę po wejściu do właściwego autobusu – ruszyliśmy. W środku było sporo osób, ale bez specjalnego tłoku. W ciągu czterech godzin jakie dzieliły nas od miejsca przesiadkowego, zdążyliśmy zobaczyć wschodzące słońce i odczuć skutki szybko podnoszącej się temperatury.
Autobus jechał całkiem sprawnie i bez specjalnych kłopotów dotarł na główny dworzec autobusowy w Maduraju. Znaliśmy go już z przyjazdu z Tiruchirappalli. Ale do Munnaru autobusy (wszystkie trzy w ciągu dnia) odchodzą z dworca Arapalayam. Ten dworzec też mieliśmy obeznany. Sprawdziliśmy wcześniej, że do Munnaru mamy kursy trzy: 5:55, 8:00 i 10:45. Celowaliśmy w ten ostatni. Zasiedliśmy więc przy dworcowym biurze w Arapalayam i zamarli w oczekiwaniu. Wiele osób w ciągu kolejnej godziny z hakiem dopytywało się nas, dokąd jedziemy. Usłyszawszy odpowiedź, z dumą pokazywali zamieszczoną obok nas tablicę w wyszczególnionymi w języku angielskim kursami do „turystycznych destylacji” i z jeszcze większą dumą stwierdzali, że nasz autobus odjeżdża punktualnie o 10:45. Potakiwaliśmy, dziękowali za informację i czekali dalej aż do następnego pracownika transportu autobusowego zatroskanego naszym losem i naszą trasą. W okolicach 10:41 nasza gorączka podróżna sięgnęła zenitu. Któryś z kolei zagadnięty na placu konduktor stwierdził, że nasz autobus odjeżdża o 10:45 z tego samego rzędu co jego autobus, czyli z trzeciego licząc od miejsca, w którym siedzieliśmy. Wydawał się lekko skonsternowany, że dopytuję się o autobus, do którego odjazdu są jeszcze całe cztery minuty. Skoro odjazd o 10:45 to o 10:45 i niby dlaczego pytam wcześniej. Ale o 10:44 obaj ruszyliśmy z tobołami w bój. Nagle już nikt z dumą nie obwieszczał godziny odjazdu, nikt z namaszczeniem nie wskazywał specjalnej tablicy dla turystów, nikt nie kazał spokojnie czekać, nagle okazało się, że nie ma kierowcy i nasz autobus nie odjedzie.
Ale ktoś z zagadniętych przytomnie wskazał nam autobus do leżącej na naszej trasie do Munnaru miejscowości Theni. Stamtąd, według solennych zapewnień wszystkich naokoło, miało być połączenie do Munnaru. Czytałem o tym wcześniej w Internetach, więc nie namyślając się wiele wstrzymaliśmy ruszający właśnie autobus do Theni i zapakowali do środka. Okazało się, że był w nim ten sam konduktor, którego pytałem pięć minut wcześniej o autobus do Munnaru. Ale w sumie był bardzo kumaty i obiecał wskazać autobus do Munnaru, gdy już dojedziemy do Theni. Dwie godziny jazdy do miejscowości przesiadkowej nie dłużyło się specjalnie, ponieważ próbowałem w tym czasie znaleźć cokolwiek o tamtejszych noclegach. Na okoliczność ewentualnego braku połączenia do Munnaru oczywiście.

Nowy dworzec w Theni i nasz keralski autobus KSRTC 13:00 do Munnaru (Theni, 2014 r.) 

Na szczęście nocleg w Theni nie był potrzebny. Konduktor wysadził nas na nowym dworcu autobusowym w Theni i wskazał właściwy pojazd. Odjazd punktualnie o 13:00 – taką informację otrzymaliśmy od załogi i pozwolono nam wnieść bagaże. Ale póki co wszyscy mają czekać na zewnątrz. Usiedliśmy więc w pobliżu i oddali się typowym działaniom podróżniczym: obserwowaniu współpodróżnych, korzystaniu z ubikacji, doładowaniu telefonu itp. Mniej więcej o 12:45 ludzie zaczęli wchodzić do autobusu, a mniej więcej o 12:53… odjechaliśmy (to tyle na temat punktualnego odjazdu o 13:00). Tak zaczęła się sześciogodzinna wspinaczka na Ghaty Zachodnie w stronę granicy Tamil Nadu i Kerali – do Munnaru. Miałem w GPSie wgrane punkty orientacyjne w Munnarze i co jakiś czas sprawdzałem odległość jaką w linii prostej wskazywał tenże odbiornik. Po raz pierwszy miałem wrażenie, że GPS się zepsuł, ponieważ całymi godzinami wskazywał tę samą odległość w linii prostej. Mozolne pokonywanie zakrętów, wspinanie się metr za metrem po stoku, połykane serpentyny, omijane głazy leżące na jezdni nijak nas do celu nie przybliżało, choć przecież pokonywaliśmy cały czas dzielącą nas od celu odległość.


Przełęcz na granicy Tamil Nadu i Kerali (Top Site, Tamil Nadu 2014 r.)

Przekroczenie granicy stanów (Tamil Nadu i Kerali) to jednocześnie przebycie ważnej granicy przyrodniczej. W Tamil Nadu wyraźnie, na każdym kroku widać brak wody. W Kerali wody jest raczej pod dostatkiem. A pola herbaciane wokół Munnaru nadają okolicy niesamowity wygląd uporządkowania i wypielęgnowanego, parkowego wręcz uroku. Koniec końców po czternastu godzinach w drodze osiągnęliśmy Munnar. Warto było!

Welcome to Kerala (Top Site, Kerala, 2014 r.)

P.S.

A temu kierowcy z Maduraju wcale się nie dziwię, że nie przyszedł do roboty, kiedy dostał mu się kurs do Munnaru (jeśli miał nawet ochotę na pójście do pracy). Też bym się nagle rozchorował jakby mi kazali jechać w taką trasę autobusem pełnym ludzi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz