Oj, nachwaliłem się
autobusowej komunikacji w Tamil Nadu, aż za bardzo. To nie mogło trwać
wiecznie. Ale zachęceni poprzednimi sukcesami postanowiliśmy pociągnąć dobrą
passę. Tak więc zaplanowaliśmy naszą podróż do Munnaru w całości w oparciu o
publiczny transport autobusowy stanu Tamil Nadu. W tym celu wstaliśmy w
okolicach godziny 3:30 aby przed 4:00 rozliczyć się w hotelu i dotrzeć na
dworzec autobusowy w Rameswaram, skąd (według zapewnień szeregu osób) od 4:00
co 10 minut miały odjeżdżać autobusy do Maduraju.
Zaczęło się nieźle,
wstaliśmy planowo i sprawnie zapakowali. Gorzej poszło z budzeniem kolesia
śpiącego w recepcji. Próba coraz bardziej stanowczego ocucenia sprowadziła się
w końcu do podniesienia go. Niestety, zwyczajnie przelewał się przez ręce nie
wykazując żadnych oznak powracającej świadomości. W końcu jednak zaczął kopać
jedną nogą. Mieliśmy nadzieję, że nie są to drgawki lub efekt agresji. Lekko
skonsternowani kontynuowaliśmy mniej zdecydowanie próby obudzenia go. Nawet
wcisnąłem mu do ręki komórkę twierdząc, że ktoś do niego dzwoni. Ale skończyło
się na kolejnych kopnięciach. W końcu udało nam się zauważyć, że w tym kopaniu
jest jakaś metoda. Kopnięcia śpiącego człowieka trafiały w drzwi pomieszczenia
za recepcją i już po chwili wynurzył się stamtąd lekko zaspany recepcjonista.
Ten sam, który nie chciał zapłaty poprzedniego wieczora twierdząc, że „OK, OK
sir, no problem, no problem” możemy zapłacić o czwartej rano. No i faktycznie
zapłaciliśmy i nawet rachunek, pieczołowicie złożony na pół, został tradycyjnie
zapakowany do podłużnej koperty. Jeszcze tylko telefon po autorikszę z
pobliskiego dworca kolejowego i już byliśmy w drodze.
Choć trochę nam się
kierunek nie zgadzał. Zamiast do przystanku po wschodniej stronie miasta przy
oceanie, zdążaliśmy w stronę zupełnie przeciwpołożną. Trzy razy rikszarz
zapewniał mnie, że jedziemy na autobus do Maduraj. A ja trzy razy wyrażałem
wątpliwości, czy aby na pewno. W końcu dojechaliśmy do całkiem sporego dworca
autobusowego. To, co do tej pory braliśmy za dworzec autobusowy, gdzie
upewnialiśmy się, że odjeżdżają autobusy do Maduraju, okazało się przystankiem
miejskich autobusów. A one z kolei owszem jeżdżą, ale nie do Maduraju, ale na
ów dworzec (na którym właśnie się znaleźliśmy). Tak więc znajomość realiów
lokalnych przez rikszarza uchroniła nas od przesiadek i komplikacji.
Już w chwilę po
wejściu do właściwego autobusu – ruszyliśmy. W środku było sporo osób, ale bez
specjalnego tłoku. W ciągu czterech godzin jakie dzieliły nas od miejsca
przesiadkowego, zdążyliśmy zobaczyć wschodzące słońce i odczuć skutki szybko
podnoszącej się temperatury.
Autobus jechał
całkiem sprawnie i bez specjalnych kłopotów dotarł na główny dworzec autobusowy
w Maduraju. Znaliśmy go już z przyjazdu z Tiruchirappalli. Ale do Munnaru
autobusy (wszystkie trzy w ciągu dnia) odchodzą z dworca Arapalayam. Ten
dworzec też mieliśmy obeznany. Sprawdziliśmy wcześniej, że do Munnaru mamy
kursy trzy: 5:55, 8:00 i 10:45. Celowaliśmy w ten ostatni. Zasiedliśmy więc przy
dworcowym biurze w Arapalayam i zamarli w oczekiwaniu. Wiele osób w ciągu
kolejnej godziny z hakiem dopytywało się nas, dokąd jedziemy. Usłyszawszy
odpowiedź, z dumą pokazywali zamieszczoną obok nas tablicę w wyszczególnionymi
w języku angielskim kursami do „turystycznych destylacji” i z jeszcze większą
dumą stwierdzali, że nasz autobus odjeżdża punktualnie o 10:45. Potakiwaliśmy,
dziękowali za informację i czekali dalej aż do następnego pracownika transportu
autobusowego zatroskanego naszym losem i naszą trasą. W okolicach 10:41 nasza
gorączka podróżna sięgnęła zenitu. Któryś z kolei zagadnięty na placu konduktor
stwierdził, że nasz autobus odjeżdża o 10:45 z tego samego rzędu co jego
autobus, czyli z trzeciego licząc od miejsca, w którym siedzieliśmy. Wydawał
się lekko skonsternowany, że dopytuję się o autobus, do którego odjazdu są
jeszcze całe cztery minuty. Skoro odjazd o 10:45 to o 10:45 i niby dlaczego
pytam wcześniej. Ale o 10:44 obaj ruszyliśmy z tobołami w bój. Nagle już nikt z
dumą nie obwieszczał godziny odjazdu, nikt z namaszczeniem nie wskazywał
specjalnej tablicy dla turystów, nikt nie kazał spokojnie czekać, nagle okazało
się, że nie ma kierowcy i nasz autobus nie odjedzie.
Ale ktoś z
zagadniętych przytomnie wskazał nam autobus do leżącej na naszej trasie do
Munnaru miejscowości Theni. Stamtąd, według solennych zapewnień wszystkich
naokoło, miało być połączenie do Munnaru. Czytałem o tym wcześniej w Internetach,
więc nie namyślając się wiele wstrzymaliśmy ruszający właśnie autobus do Theni
i zapakowali do środka. Okazało się, że był w nim ten sam konduktor, którego
pytałem pięć minut wcześniej o autobus do Munnaru. Ale w sumie był bardzo
kumaty i obiecał wskazać autobus do Munnaru, gdy już dojedziemy do Theni. Dwie
godziny jazdy do miejscowości przesiadkowej nie dłużyło się specjalnie,
ponieważ próbowałem w tym czasie znaleźć cokolwiek o tamtejszych noclegach. Na
okoliczność ewentualnego braku połączenia do Munnaru oczywiście.
Nowy dworzec w Theni i nasz keralski autobus KSRTC 13:00 do Munnaru (Theni, 2014 r.)
Na szczęście nocleg
w Theni nie był potrzebny. Konduktor wysadził nas na nowym dworcu
autobusowym w Theni i wskazał właściwy pojazd. Odjazd punktualnie o 13:00 –
taką informację otrzymaliśmy od załogi i pozwolono nam wnieść bagaże. Ale póki
co wszyscy mają czekać na zewnątrz. Usiedliśmy więc w pobliżu i oddali się
typowym działaniom podróżniczym: obserwowaniu współpodróżnych, korzystaniu z
ubikacji, doładowaniu telefonu itp. Mniej więcej o 12:45 ludzie zaczęli
wchodzić do autobusu, a mniej więcej o 12:53… odjechaliśmy (to tyle na temat
punktualnego odjazdu o 13:00). Tak zaczęła się sześciogodzinna wspinaczka na Ghaty
Zachodnie w stronę granicy Tamil Nadu i Kerali – do Munnaru. Miałem w GPSie
wgrane punkty orientacyjne w Munnarze i co jakiś czas sprawdzałem odległość jaką
w linii prostej wskazywał tenże odbiornik. Po raz pierwszy miałem wrażenie, że
GPS się zepsuł, ponieważ całymi godzinami wskazywał tę samą odległość w linii
prostej. Mozolne pokonywanie zakrętów, wspinanie się metr za metrem po stoku,
połykane serpentyny, omijane głazy leżące na jezdni nijak nas do celu nie
przybliżało, choć przecież pokonywaliśmy cały czas dzielącą nas od celu odległość.
Przełęcz na granicy Tamil Nadu i Kerali (Top Site, Tamil Nadu 2014 r.)
Przekroczenie
granicy stanów (Tamil Nadu i Kerali) to jednocześnie przebycie ważnej granicy
przyrodniczej. W Tamil Nadu wyraźnie, na każdym kroku widać brak wody. W Kerali
wody jest raczej pod dostatkiem. A pola herbaciane wokół Munnaru nadają okolicy
niesamowity wygląd uporządkowania i wypielęgnowanego, parkowego wręcz uroku. Koniec
końców po czternastu godzinach w drodze osiągnęliśmy Munnar. Warto było!
Welcome to Kerala (Top Site, Kerala, 2014 r.)
P.S.
A temu kierowcy z
Maduraju wcale się nie dziwię, że nie przyszedł do roboty, kiedy dostał mu się
kurs do Munnaru (jeśli miał nawet ochotę na pójście do pracy). Też bym się
nagle rozchorował jakby mi kazali jechać w taką trasę autobusem pełnym ludzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz